Barbarzyństwo w raju?
Dziś nie napiszę o zapierających dech plażach ani cudnych widokach, opowiem wam o tym, jak raj stał się złudzeniem…
Otóż szłam sobie jak zwykle na plażę drogą, przy której rośnie wiele drzew i krzewów, i przysłuchiwałam się różnym szczebioczącym ptakom, które u nas nie występują. Jeden dźwięk dziwnie nie pasował mi do reszty, ale ludzie przechodzili obok nie zatrzymując się, więc ja też go najpierw zignorowałam. Instynkt podpowiadał mi jednak, że coś w tym miejscu nie gra i postanowiłam to sprawdzić. Zawróciłam, weszłam głębiej w krzaki i wtedy dźwięk stał się wyraźny. Dochodził z worka rzuconego pod drzewem, a kiedy go rozchyliłam, doznałam szoku…był to płacz kilkudniowych szczeniaków !!! Wyjęłam cztery maluchy z worka, położyłam na liściach i pobiegłam do wsi po pomoc. Trafiłam do domu Francuzów, u których psy biegały w grodzie i wyglądały na zadowolone, więc pomyślałam, że ludzie tu lubią zwierzęta i mi pomogą. I tak się stało; z kartonem, mlekiem i strzykawką do karmienia, wrociłyśmy z gospodynią po szczeniaki. Napoiłyśmy je po kolei a ona zadeklarowała, że zawiezie je do weterynarza, który tego dnia był po drugiej stronie wyspy.
– To barbarzyństwo, tak wyrzucić szczenięta na śmieci! – powiedziałam oburzona.
– To się niestety tu zdarza, bo biednych nie stać na weterynarza – wyjaśniła smutno Francuzka.
Musiałam pomieszkać na Polinezji dłużej, żeby zobaczyć, że raj jest złudzeniem, bo pośród najpiękniejszej nawet przyrody, ludzie mogą być bezmyślni i okrutni…
Ale myślę sobie, że moja podróż nabrała przez to charakteru misji, bo znów jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Wędrując sama, mam dużo więcej uważności i czujności, mogę więcej usłyszeć, dostrzec i pomóc…I to jest wielka wartość mojego wędrowania. W Ekwadorze ratowałam zagubionego konia, w Polinezji ratuję porzucone psy… Ciekawe co jeszcze mnie czeka…
– Kasia