Lodowy Kazbek nie dla każdego – Gruzja
Pragnienie większych wrażeń rośnie w miarę przemierzania nowych dróg i to jest piękne w podróżowaniu. Po spenetrowaniu tatrzańskich szlaków, zdobyciu czterotysięcznika Atlasu – Jabal Toubkal, postawieniu swoich stóp na norweskich Lofotach oraz kilkunastu wulkanach świata, pomyślałam, że nadeszła pora wspiąć się wyżej. Zadecydowałam więc by wejść na pierwszy w swoim życiu pięciotysięcznik – najwyższy szczyt Gruzji – Kazbeh. Tym razem uznałam, że indywidualna zabawa nie wchodzi w grę, zbyt duże ryzyko. Wykład Marcina Błeńskiego – autora projektu ,,Bezpieczny Kazbek”, w Gdańskim Klubie Wysokogórskim uzmysłowił mi to wyraźnie.
,,Lodowa Góra’’ nie pozostawia złudzeń. Chociaż nie jest wymagająca technicznie, niezbędne jest przygotowanie fizyczne i sprzętowe w postaci raków, czekana, uprzęży… oraz wskazane posiadanie przewodnika. Dlatego wyjazd zaplanowałam z 4challenge, doświadczoną agencją wypraw trekkingowych. W obstawie nic mi nie grozi, pomyślałam…
Zanim wjedziemy w obszar wysokogórski, mamy czas na poznanie malowniczego Tibilisi, ulokowanego nad rzeką Kurą, pośród zielonych wzgórz. Wędrujemy w upale do średniowiecznej twierdzy Narikala, skąd roztacza się cudowny widok na miasto, a wieczorem próbujemy gruzińskich specjałów i wina. Następnego dnia zatrzymujemy się w Mccheta, prastarej stolicy gruzińskich królestw z katedrą Sweti Cchoweli… Dalszy postój jest w Ananuri, najważniejszym zabytku Gruzińskiej Drogi Wojennej. Stąd coraz bliżej w góry Kaukazu. Docieramy krętą drogą do Gudauri, najpopularniejszego kurortu narciarskiego Gruzji, którego strome stoki służą teraz paralotniarzom i pasącym się owcom.
Gruzja jest niezwykła, zróżnicowana krajobrazowo, bogata w pamiątki starożytnych i średniowiecznych czasów, gdy stanowiła dostojne królestwo, w wielu rejonach pozostaje jednak zaniedbana i biedna. Brak porządnej infrastruktury, dróg i chodników, a krowy wylegujące się na środku jezdni szybkiego ruchu to powszechny widok.
We wsi Kasbegi, na wys. 1740 m. n. p. m. po raz ostatni wysypiamy się w normalnym łóżku i zjadamy smaczne gruzińskie śniadanie… Terenowe samochody zawożą nas pod Cminda Sameba, klasztor Swiętej Trójcy, urokliwie położony na 2000m., stanowiący święty symbol i widokową atrakcję Gruzji. Z tego miejsca rozpoczynamy nasz trekking. Jesteśmy uprzywilejowani. Konie zabierają nasze ciężkie bagaże a nam pozostanie nieść tylko małe plecaczki. Pogoda jest wprost idealna na wędrówkę, niebieskie niebo, lekki wiaterek, wokół wspaniałe widoki otaczających nas szczytów. Wąska ścieżka pnie się stromo w górę, ale spokojne tempo naszych przewodników nie daje odczuć zmęczenia. Mijamy po drodze tablicę upamiętniającą śmierć trzech młodych Polaków, którzy zginęli podczas zejścia z Kazbeku w 2013 roku. Jednego z nich nigdy nie odnaleziono. ,,Prawdopodobnie wpadł do szczeliny’’- konstatuje głośno Shota, nasz gruziński lider. Po kilku godzinach marszu wybieramy na nocny postój rozległą polanę u stóp lodowca. Stąd widać cel naszej wędrówki, okazały masyw wygasłego stożka wulkanu. To właśnie Kazbek albo wg. oryginalnej nazwy Mkinwarcweri (Lodowy Szczyt), najwyższy w Gruzji – 5045 m. Wierzchołek pokryty śniegiem odbija się kontrastowo na niebieskim niebie. Od planowanego wejścia dzielą nas trzy dni, dlatego na razie góra interesuje nas bardziej jako tło do naszego selfie…
Rozbijamy namioty i szykujemy się na pierwszą noc pod gwiazdami. Kolejny dzień to dalsza wędrówka pod górę. Przechodzimy wartkie górskie strumienie i wkraczamy na teren lodowca Gergeti.
To pierwsza okazja do założenia na buty raków i sprawdzenia jak się w nich chodzi… – Jeszcze kilka lat temu jęzor tego lodowca spływał w dolinę, przy której biwakowaliśmy, a teraz popatrz tylko… – mówi smutno Shota. Rzeczywiście, na wysokości trzech tysiąca metrów jest wyjątkowo ciepło. Ubrani w t-shirty i krótkie spodenki idziemy wolno w poprzek lodowego pola, gdzie kamieni jest równie dużo co lodu. Potem znów zdejmujemy raki by wspiąć się kolejnych kilkaset metrów w górę, po piargach, do naszego nowego miejsca postoju. Stacja Meteo leży na wysokości 3650 m.n.p.m i jest bazą wypadową pod Kazbek. Długi biały budynek przedwojennej stacji meteorologicznej został zaadoptowany na schronisko ( Bethlemi Hut). Prywatny obiekt jest miejscem zaniedbanym. Wieloosobowe sale mają tylko drewniane prycze z siennikami a ciemny długi korytarz, pozbawiony oświetlenia, robi przygnębiające wrażenie. Nie ma wewnątrz toalety, a zewnętrzny wychodek jest w tak fatalnym stanie, że lepiej skorzystać z ustronnego miejsca za skałą. Jedyny powód by dłużej pobyć w Meteo to sala jadalniana z kuchnią, w której można przygotować sobie posiłek i zjeść przy stole oraz możliwość ogrzania się przy piecu podczas niepogody.
Rozbijamy namioty pośród wielu innych już tam zastanych. Gruzińscy przewodnicy doradzają nam by obłożyć tropik kamieniami na wypadek wiatru. Nieco zdziwiona, postępuję zgodnie z zaleceniami. Przecież pogoda iście sielankowa, Kazbek lśni w słońcu i kusi nas ku sobie.
Rozglądam się w poszukiwaniu namiotu polskich ratowników, którzy dyżurują tutaj przez cały letni sezon. Biało czerwona flaga łopocze na maszcie, widać też logo z krzyżem i napis ,,Medyk Rescue Team’’. Zbieramy się w kilka osób, żeby zanieść im trochę warzyw i owoców zakupionych we wsi. Z wykładu wiem, że takie wiktuały to dla nich odmiana od codziennego puszkowanego jadła. Świadomość, że ekipa medyków jest dostępna w pobliżu bardzo poprawia wszystkim samopoczucie. Gdy zachodzę do ich namiotu, widzę ogonek chętnych turystów do tzw. przeglądu technicznego. Wspinacze proszą o sprawdzenie ciśnienia, saturacji, inni zgłaszają swoje autentyczne dolegliwości. Tomek, lekarz specjalista medycyny ekstremalnej, cierpliwie przyjmuje i wysłuchuje każdego. Jednym daje stoperan, innym coś na sen. Objawy choroby wysokogórskiej mają różne oblicze. Przypomina wszystkim, żeby pić więcej niż się chce, nawet do 4 litrów, aby uniknąć odwodnienia.
– Dzień dobry, nie przeszkadzamy?
– Nie, chodźcie, dzisiaj jest względny spokój.
Medycy cieszą się z naszych warzywno owocowych darów i zapraszają na herbatę. Opowiadają chętnie o tym co słychać w bazie. Okazuje się ze wypadki zdarzają się codziennie. Od początku lipca interweniowali już kilkadziesiąt razy. Sporo złamań, najczęściej przy zejściu na piargach, niedotlenienia, problemy kardiologiczne… Nie ma nudy. W jednym namiocie mają swoje ambulatorium, drugi zaadoptowali do życia na co dzień.
Zaledwie chwilę trwa nasza wizyta, gdy na radiotelefon przychodzi zgłoszenie o zasłabnięciu kogoś na wysokości 4400. Lekarz z ratownikiem szybko pakują potrzebny sprzęt i wyruszają w górę, żeby sprowadzić poszkodowanego. Są gotowi do niesienia pomocy i w pełni dyspozycyjni w dzień i w nocy. Ich praca ma charakter misji. Kiedy po raz pierwszy przyjechali pięć lat temu na prośbę poszukujących swoich synów rodzin, nie przypuszczali jeszcze, że ich obecność tutaj będzie tak długa i pożądana. Od trzech lat dyżurują tutaj na zmianę w letnich miesiącach, w czasie, który mogliby spędzić z bliskimi. Polacy w Gruzji na dyżurze? Fakt, brzmi to dość abstrakcyjnie ale wynika to z dużej ilości naszych rodaków odwiedzających tamten rejon. Wspólnie z ambasadorem polskim w Gruzji podjęto decyzję o realizacji tego spektakularnego projektu, co umożliwia także korzystanie z helikoptera w razie pilnej potrzeby. Oczywiście ratownicy nie zwracają uwagi na narodowość i pomagają wszystkim turystom, którzy potrzebują ich pomocy. Nie otrzymują jednak żadnej gratyfikacji finansowej a nawet płacą sami za przyjazd do Gruzji. Jedyny sponsoring obejmuje sprzęt medyczny i odzież. To prawdziwi misjonarze tworzący wolontariat pod hasłem ,,Bezpieczny Kazbek”. Nocą zrywa się porywisty wiatr i cieszę się, że mój namiot trwa stabilnie przymocowany kamieniami. Słyszę jak w sąsiedztwie młodzi Polacy walczą, żeby ich płócienny dom nie odfrunął. Nie mogę zmrużyć oka. Rejestruję wszystkie okoliczne odgłosy… Nie wiem czy to podekscytowanie perspektywą zdobywania góry, czy może pierwsze objawy choroby wysokogórskiej. Rano kolejny piękny dzień jest doskonałą okazją do aklimatyzacji, którą nasi przewodnicy zaplanowali w formie wyprawy na szczyt Orcweri. Podzieleni na grupy, powiązani linami, wyruszamy o 6 rano. Wolno stawiając swoje kroki w rakach, najpierw przez pole lodowcowe, potem wyżej przez śnieżne stoki, gdzie musimy używać czekana dla zachowania równowagi, wspinamy się coraz wyżej. Po ruchomych, niestabilnych głazach, wędrujemy stromą i kruchą granią, Musimy uważać, by lecące nam spod nóg kamienie nie uderzyły naszych kompanów poniżej. Jesteśmy wreszcie na wysokości 4.258 m. skąd roztacza się rozległy widok na góry Kaukazu. Teraz również uważnie trzeba zejść z tej wysokości. Cała 8 godzinna wędrówka nie jest spacerkiem. To wymagający trekking, mający przetestować nasze możliwości fizyczne i kondycję. Wracając do namiotu cieszę się, że nie muszę sama przygotować sobie jedzenia na kuchence gazowej. Przygotowany przez kucharzy posiłek to szczególnie pozytywny element dnia. Nawet mycie się w górskiej wodzie, o temperaturze kilku stopni, nie przeszkadza mi tak bardzo… Korzystanie z obrzydliwego wychodka powoli też przestaje być traumą. Człowiek ma jednak wyjątkową zdolność adaptacji. Nasza fizjologia nie jest dla nikogo tematem tabu. Ktoś z grupy mówi swobodnie o swoich dolegliwościach gastrycznych, inny zauważa, że przez ciągłe picie wciąż sika… Grupa się wyraźnie zintegrowała.Jedyna rzecz której nie mogę znieść i zaakceptować to wielkie wysypisko śmieci pozostawione przez turystów w pobliżu namiotów. Ten przerażający widok podwaja się gdy wieją silne wiatry. Hałdy rosną co dzień i tylko pojedyncze osoby zabierają śmieci ze sobą na dół. Komercyjne grupy jak nasza, opłacają wywóz śmieci u właściciela meteo ale ten niestety nie wywiązuje się ze swojego zadania…
Kolejny dzień to czas odpoczynku przed planowanym atakiem na szczyt i ćwiczenia na poligonie ze sprzętem. Oznacza to, że uczymy się na pobliskim śnieżnym poletku poprawnych technik wchodzenia i schodzenia w rakach po stromym terenie oraz hamowania czekanem na wypadek upadku. Atak szczytowy na Kazbek, to kilkadziesiąt metrów kuluaru o nachyleniu 40 – 45 stopni. Musimy być przygotowani na różne sytuacje.Po południu pogoda wyraźnie się psuje. Ciężkie ołowiane chmury zasłaniają niebo i Kazbek. Wszystko wokół wygląda znacznie mniej atrakcyjnie. Góry stają się szare, surowe i niedostępne. Nasz przewodnik Shota z zasępioną miną analizuje prognozę pogody. Gruzin nie jest zadowolony. Nocny atak stoi pod znakiem zapytania. Ustalamy, że jeśli zacznie padać, zrezygnujemy. W nocy nie tylko pada ale wręcz leje, grzmi i wieje. Leżenie w namiocie w takich warunkach nie należy do przyjemności. Wszystkie odgłosy natury zdają się zwielokrotnione. A do tego właśnie wtedy chce mi się strasznie siusiu… Oczywiście nie pozostaje mi nic innego jak dzielnie wytrwać do rana. Pogoda skutecznie udaremniła wszystkie nasze plany tej nocy.
Oczekiwanie na okno pogodowe to nieodłączny element wypraw wysokogórskich. W takich chwilach nie pozostaje nic innego jak drzemać w namiocie lub iść do stacji meteo, by w grupie spędzić dłużący się dzień. Ludzie w naszej grupie chętnie rozmawiają ze sobą. Przyjechali z całej Polski, na co dzień robią różne rzeczy ale łączy ich wspólna pasja do gór. Wymieniają się swoimi doświadczeniami, mówią o swoich planach. Niektórzy robią koronę ziemi, kilkoro jedzie zaraz dalej na Elbrus. Kazbeh nie jest górą dla nowicjuszy.
Czas liczymy od posiłku do posiłku, godziny mijają leniwie. Chmury wokół nas unoszą się niczym opary z gorących gejzerów, ale po południu niebo robi się bardziej przejrzyste i znów odsłania nasz szczyt. W ramach rozruchu możemy wybrać się na godzinny spacer do kapliczki, położonej na 4200m.Shota i pozostali przewodnicy, po przeanalizowaniu prognozy pogody zarządzają wieczorną odprawę. Mamy być gotowi na nocny atak. Najpierw kolacja a potem, o godz. 24:00 zbiórka. Tej nocy wyjdzie zapewne sporo wspinaczy. Nie chcemy czekać w kolejce z innymi, którym się nie udało poprzedniej nocy i dlatego wychodzimy wcześniej. Chodzi o to by wrócić w południe, zanim popsuje się pogoda.
Czasu na sen jest nie wiele, można sobie nieco pomedytować lub zapaść w krótki letarg. I tak nikt by nie zasnął. Wszyscy czekaliśmy na ten moment, wiec teraz skrupulatnie pakujemy swoje rzeczy. Sprawdzam dwa razy czy o niczym nie zapomniałam. Zapasy wody, rękawiczki, krem, zapasowa kurtka… Punktualnie o 23 meldujemy się w pełnym rynsztunku na kolacji. Wyglądamy jak grupa górników ze swoimi czołówkami na kaskach. Ciepła owsianka i herbata mają nam dodać sił i rozgrzać na drogę. Skupieni, milczący, jesteśmy gotowi na wyzwanie. Niebo czyste, rozgwieżdżone, wydaje się, że pogoda nam sprzyja tej nocy.Powiązani liną z gruzińskimi przewodnikami trawersujemy piargową ścieżką do góry. Jest ciemna noc, widać tylko na odległość, którą oświetla nam czołówka. Po niespełna godzinie mozolnej wędrówki dochodzą naszych uszu grzmoty, a czarne niebo nad nami rozświetlają błyskawice. Chwila wahania. Ktoś mówi o powrocie, ale ostatecznie idziemy dalej przez morenę lodowcową. Mijają kolejne godziny, burza jakby się oddalała, ale słychać donośny huk kamiennych lawin. Nie jest to miłe wrażenie. Wydają się być blisko, za blisko. Przewodnicy pospieszają nas, żeby nie zatrzymywać się w niebezpiecznych miejscach. Po pewnym czasie podłoże zmienia się, staje się lodowe. Zakładamy raki i idziemy wolno po śladach. Zaczyna padać marznący deszcz i wiać, pogarsza się widoczność. Po około 4 godzinach marszu docieramy do tzw. Plateau. Jesteśmy już na wysokości 4400. Mijamy grupkę ludzi, którzy zawrócili przed szczytem. Mówią, że u góry nic nie widać. My wciąż podążamy naprzód. Jest wciąż ciemna noc o 4 rano. Idę jak automat, kilka metrów za Davidem, gruzińskim przewodnikiem. W pewnym momencie, gdy stawiam nogę w miejsce zagłębienia, czuję dziwnie lekki grunt. Za późno by zareagować. W ułamku sekundy zapada się pode mną śnieżny grunt. Czuję szarpnięcie i wpadam cała w kilkumetrową szczelinę lodowcową. Nie mam nawet czasu by krzyknąć. Wiszę w jamie lodowej, zdziwiona swoim położeniem. Próbuję podciągnąć się trochę na linie i wspiąć po ścianie przy pomocy raków. Nie jest to jednak łatwe zadanie. Patrzę w górę, ku ciemnej dziurze, z której zwisają moje liny. Robię zdjęcie miejsca przypominającego lodową studnię. Udaje mi się znaleźć jakąś półkę, o której opieram się jedną nogą. To trochę wygodniejsza pozycja niż zwis na linie. Znów próbuję się przemieścić w górę, udaje mi się przesunąć około pół metra. Długa cisza zaczyna mnie niepokoić. Czyżby nie mogli mnie wydostać? W końcu słyszę dobiegające z góry głosy. Czuję naprężanie liny i siłę wyciągającą mnie ze szczeliny. Jeszcze chwila, jeszcze moment i jestem na powierzchni… Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że byłam w szczelinie ponad kwadrans. To wystarczyło, żebym poczuła teraz doskwierający chłód. Może nie jest to jeszcze stan hipotermii, ale trzęsę się jak galareta. W końcu siedziałam przez kwadrans w lodówce. David daje mi swoją dodatkową kurtkę. Ktoś inny częstuje herbatą. Swój termos zgubiłam w szczelinie. Chociaż czuję ostry ból pleców, adrenalina jest tak silna, że chcę iść dalej na szczyt. Przewodnik upewnia się, że wszystko ze mną ok. i wędrujemy dalej. Pogoda robi się jednak coraz gorsza a widoczność spada do kilkunastu metrów. Mimo, że wciąż przemieszczamy się wolno w górę, motywacja u wielu słabnie. Mleko dookoła i zimno odbierają nam chęć do dalszej wędrówki. David wspólnie z częścią naszej grupy podejmuje decyzję o odwrocie na wysokości 4700. Pozostali idą z przewodnikami dalej, zmuszeni są jednak do odwrotu na 150 metrów przed szczytem. Trudne warunki pogodowe nie odpuszczają. Kilkugodzinne zejście w dół to uważne sprawdzanie przez przewodnika kijkiem szczelin ale i tak kilka osób zalicza wpadki w dziury po kolana lub po pas. Idziemy przykurczeni w ulewnym deszczu, jak w transie, po dziesięciu godzinach wędrówki z trudem stawiając stopy na ruchomych piargach. Zaczynam rozumieć dlaczego tutaj najwięcej osób łamie sobie nogi. Zmęczenie i brak koncentracji robią swoje. Gdy docieram do namiotu i próbuję zdjąć z siebie mokre ubranie, adrenalina przestaje już działać, a ból ujawnia się w całej mocy. Polscy medycy podejrzewają u mnie złamanie żebra. Dostaję silne leki przeciwbólowe…
Pozostała część naszej grupy podczas schodzenia asystuje przy kolejnej akcji ratowniczej. Tym razem wpadł do głębokiej szczeliny młody Polak wędrujący z kolegą. Chłopak bez kasku odniósł poważne obrażenia głowy. Idący z nim kolega nie miał szans na samodzielną pomoc. Czekał bezradnie, trzymając na linie kolegę. Profesjonalna akcja naszych gruzińskich przewodników prawdopodobnie uratowała Polakowi życie. Ze względu na fatalną pogodę nie mógł przylecieć po rannego helikopter do bazy i polscy ratownicy po opatrzeniu przetransportowali go własnymi siłami na dół.
Kazbeh to tylko pozornie łatwa góra. Gruzini mówią, że jest zmienna i kapryśna jak kobieta. Oferuje wrażenia podobne do tych jakie czekają na szczytach takich jak Aconcagua. Zdarzają się całe tygodnie, że nikt nie może zdobyć wierzchołka, ze względu na złą pogodę. Pułapki w postaci przysypanych śniegiem, niewidocznych szczelin i mostków lodowych są bardzo niebezpieczne. Dlatego najlepiej wybierać się w grupie, przewiązanym liną… Polscy ratownicy ustawili w wielu miejscach na stacji Meteo i poniżej wymowne plakaty ,,Kazbek nie lubi singli”.Niczym mitologiczny Prometeusz, który był przywiązany przez rozgniewanych bogów do góry Kazbek, czuję teraz ból na wysokości wątroby. Złamane żebro nie jest być może najmilszą pamiątką z wyprawy, ale niczego nie żałuję. Nauczyłam się więcej o górach i o sobie przez ten czas, niż przez wiele innych wyjazdów. A miłość i respekt do gór pozostaną na zawsze.
– Kasia