Wyprawa do dżungli!
Ekwador, chociaż znacznie mniejszy od Peru, ma wszystko co potrzeba, żeby wzbudzić mój zachwyt. Ocean, dżunglę, malownicze pueblos, wulkany i wspaniałe góry. To raj dla smakoszy owocowo – warzywnych jak ja, gdy na wyciągnięcie ręki rosną rambutan, tamarillo (pomidor z drzewa), smoczy owoc, papaya, czy banany w dowolnym rozmiarze…To także kraina pysznej kawy i kakao.
Jednak ja chcę wam dziś opowiedzieć o tym, jak przypadkowo sama stałam się przez chwilę lokalną atrakcją…
Otóż, mieszkając w malowniczej miejscowości Baños, postanowiłam wybrać się rano na górską wycieczkę. W pewnej chwili zaczęły mi towarzyszyć trzy duże psy. Wyglądały na zadbane, spokojne i pomyślałam, że pewnie zaraz wrócą do domu. One jednak towarzyszyły mi nadal. Poczułam się nawet komfortowo z taką obstawą. Co prawda, z różnych gospodarstw wyskakiwały inne psy, odstraszając wędrowników, wiec musiałam zaopatrzyć się w kij, by chronić moich kompanów.
Po dwóch kilometrach spotkaliśmy na drodze konia, który miał zerwany kantar. Uciekał na pobocze, przed przejeżdżającymi samochodami i wyraźnie czuł się zagubiony. Podeszłam do niego, trochę uspokoiłam i teraz szliśmy pięcioosobową ferajną a ludzie zwalniali i robili nam zdjęcia z autobusów i samochodów. Blondynka z trzema dużymi psami i koniem, wędrująca na piechotę po drogach Ekwadoru, to musiało wzbudzić sensację. Nikt z mijanych gospodarzy nie przyznawał się do konia, dopiero po kolejnych kilometrach trafiliśmy na inne pasące się konie, które rżeniem zareagowały na mojego. Gdy go puściłam, ochoczo do nich dołączył. Psy zostały ze mną. Po trzech godzinach dotarliśmy na szczyt – 2660 m, gdzie w pięknym ogrodzie Casa de Arbol, z podniebnymi huśtawkami, moi przyjaciele odpoczęli a ja się bujałam pod samym niebem. Odwiedziliśmy też platformę widokową ze szklaną podłogą, atrakcję nie dla tych, co mają lęk wysokości. Ludzie docierali tu samochodami albo autobusem, patrząc ze zdziwieniem na moją dzielną ekipę, która doczłapała się na szczyt i na mnie, jak na doktora Doolittle.
Ponieważ nie mogłam zostawić moich towarzyszy w drodze powrotnej i wrócić autobusem, postanowiłam iść na skróty przez dżunglę. Tutaj psy się zgubiły w nieprzebranej ilości zapachów… I gdy już myślałam, że coś je tam zjadło, przybiegły znów szczęśliwe do mnie. Wodospady służyły nam jako wodopój, nawet znaleźliśmy podniebną kawiarenkę, gdzie wypiłam kawę, zaś psy zjadły mój lunch. Gdy dotarliśmy do hotelu, moi kompani ani myśleli mnie porzucić. Następnego dnia znów czekali pod hotelem, by odprowadzić mnie do autobusu, którym jechałam w dalszą drogę.
Taka to była historia
– Kasia