Paragliding z widokiem na Himalaje!
Tego wpisu w zasadzie nie planowałam. Mam bowiem teraz kilka dni postoju w Pokharze przed następnym etapem naszej podróży, podczas gdy Justyna pojechała odebrać Anię z lotniska w Katmandu. Jak się jednak okazuje, nawet postoje mogą być interesujące i warte relacji:)
Tak już mam, że ciężko mi usiedzieć w miejscu. Po nadrobieniu zaległości w spaniu, zrobieniu prania w ulicznej sklepo – pralni i oddania się w ręce nepalskiej masażystki shiatsu, postanowiłam poszukać tutejszych atrakcji. Ponieważ wszędzie dookoła góry, wszystko wokół nich się kręci i jest im podporządkowane, wnioskuję, że to co najlepsze musi być wysoko. Pomyślałam, że skoro było dużo chodzenia, warto dla odmiany polatać. Mam do wyboru lot helikopterem, motolotnię albo paragliding. Wybieram opcję ostatnią, bez warkotu silnika. Prawie na każdej ulicy jest agencja oferująca latanie za jedyne 50$. Formalności trwają 5 min. Nie pytają o ubezpieczenie ani nie proszą mnie o kontakt do osoby, którą mogliby powiadomić w razie wypadku, więc zakładam, że to całkowicie bezpieczna zabawa. Podaję swoje najważniejsze dane czyli wagę i adres mailowy (do wysłania fotek). Ustalamy poranną godzinę zbiórki następnego dnia.
Istotne znaczenie przy podniebnych sportach ma pogoda. Tutaj można na nią liczyć. Od rana czyste niebo, odsłonięte w oddali pasmo Annapurny i lekki wiaterek. Idealnie. Ekipa czeka zgodnie z planem, jedziemy. Obok mnie w aucie jest jeszcze para młodych i lekko przestraszonych Chińczyków. Za chwilę ich strach będzie jeszcze większy. Oto bowiem nasz kierowca prowadząc jeepa z siedmioma osobami w środku (każdy z nas ma swojego instruktora) jedzie po zatłoczonej miejskiej drodze, jakby brał udział w jakiejś grze komputerowej. Kto przetrwa ten wygrywa. Piesi jakimś cudem mu umykają, nie robi mu podwójna ciągła, roześmiany pędzi do przodu. Nepalczyk puszcza na CD ,,knocking on heaven’s door” i wprowadza się w trans, co daje mi do myślenia, że być może coś wcześniej zażył… Dalej robi się jeszcze gorzej. Wjeżdżamy na górskie wzniesienia nad miastem. Droga wije się jak serpentyna, i tu zamiast zwolnić, nasz szalony kierowca oznajmia klaksonem swoją obecność. Chinka ściska mnie kurczowo za rękę i piszczy przy każdym zakręcie, ja zaś próbuję nakłonić szaleńca do wolniejszej jazdy. W odpowiedzi odwraca się do mnie z uśmiechem, nie patrząc na drogę. Nie wiem co gorsze… W pewnym momencie widzimy jadący z naprzeciwka motor. Gdy pojazdy się zbliżają słychać tylko huk i widać upadającego na jezdnię motocyklistę. Wyskakujmy wszyscy z auta by sprawdzić co się stało. Mężczyzna leży przez chwilę nieruchomo, ale w końcu zaczyna się podnosić o własnych siłach. Nasi instruktorzy pomagają mu usiąść na skraju jezdni. Wygląda na to, ze jest tylko w szoku i nie odniósł żadnych obrażeń. Na pewno ma uszkodzony motor. Nasz kierowca coś ustala z poszkodowanym, po czym wraca do auta. Pytam co dalej a w odpowiedzi otrzymuję informację, ze wszystko jest załatwione. Większy płaci mniejszemu. Takie są zasady. Ciekawe, nikt niczego nie spisywał, nie było policji, czy oni w ogóle mają ubezpieczenie?
Za chwilę jedziemy dalej. Z gorszym nastawieniem, ale chociaż na ostatnich kilometrach nasz kierowca zwolnił. Jeep ma zniszczone lusterko i zderzak, drobiazgi. Oglądam się za siedzącym na krawężniku mężczyzną, czy aby na pewno ok.
Po takim adrenalinowym sprawdzianie teraz może być już tylko lepiej, pomyślałam. Z łąki, z której będziemy skakać w przestrzeń roztacza się przepiękna panorama na Pokharę. Za chwilę dostaję swój strój lotnika i proste słowa instrukcji: ,,walk, walk, run, run”. Instruktor przyczepiony do mnie unosi spadochron. Kilka sekund rozbiegu i jesteśmy w górze.
Aaaaa!!! To niesamowite uczucie, jest błogo i odlotowo. Czuję się swobodnie i bezpiecznie, latam! Zataczamy kółka i robimy ewolucje nad domami i drogą. Jesteśmy na wysokości 800m. Góry, jezioro, miasto, wszystko jest teraz maleńkie jak na makiecie. Szybujemy w przestworzach jak kolorowe ptaki, bo koło nas jest jeszcze kilku innych lotniarzy. Chcę zatrzymać ten czas. Kilkunastominutowy lot mija niczym sekunda. Potem opadamy jak wielki żuraw nad wodą, rozpościerając przy hamowaniu skrzydła. Magiczna chwila się skończyła. Zdecydowanie był to jeden z piękniejszych momentów życia. Pokhara jest idealna do paraglidingu.
Mniej emocji, a więcej wysiłku pomyślałam sobie, szykując swój plan na kolejny dzień. Spacer do Buddyjskiej Pagody Światowego Pokoju wydał mi się dobrym pomysłem. Gdy zapytałam w hotelu w którą stronę mam iść, usłyszałam w odpowiedzi że mam wziąć taxi lub łódkę. Pomysł spaceru przez dżunglę nie spodobał się recepcjoniście. Długi i ciężki – zauważył. No, ale co to dla mnie, po dojściu do Annapurna Base Camp. No więc wyruszyłam. Najpierw przez miasto, wzdłuż ruchliwej ulicy, potem przez wieś ciągnącą się pośród pół ryżowych. Dalej kieruję się na wzgórza porośnięte dżunglą. Nie ma żadnych znaków, idę na wyczucie wąziutką ścieżką. Wspinam się przez zarośla głębiej i wyżej, aż milkną dźwięki wsi, a pojawiają się tylko odgłosy lasu. Już zaczynam żałować swojej decyzji. Jest potwornie wilgotno i ciepło. Ścieżka jest gliniasta i śliska. Czuję jak koszulka przykleja mi się do pleców. Po nogach zaczynają łazić jakieś insekty. Jest gęsto od drzew i promienie słoneczne ledwo się przebijają. Nagle widzę przed sobą jakieś duże zwierzę, które zmierza w moją stronę. Staję, żeby się lepiej przyjrzeć. Duża małpa przeżuwa coś spokojnie i moja obecność jej nie przeszkadza. Niby nie wygląda groźnie, ale jest naprawdę okazała i nie wiem czy chcę się z nią konfrontować. Zamiast robić zdjęcie, biorę do ręki dwa kamienie i stukam nimi o siebie, chcąc hałasem odgonić zwierzaka. Dobrą chwilę trwa zanim małpa wejdzie na drzewo i ustąpi mi drogę. Prawie dwie godziny zajmuje mi droga przez dżunglę do buddyjskiej stupy. Docieram tam bardziej spocona niż podczas całego tygodniowego trekingu.
Stupa Shanti, w tłumaczeniu z sanskrytu Świątynia Pokoju, została ufundowana przez japońskich mnichów. Jest jedną z dwóch istniejących w Nepalu stup tego typu. Druga znajduje się w miejscowości Lumbini, miejscu narodzin Buddy. Biała kopuła niczym biały gołąb pokoju wznosi się wysoko na wzgórzu Anadu, na wysokości 1100 m. Z tarasów wokół roztacza się wspaniały widok na jezioro Fewa, Pokharę i szczyty Annapurny. Odpoczywam utrudzona wędrówką i popijam w pobliskie knajpce espresso z organicznej uprawy kawy. Warto było wspiąć się dla tego widoku i smaku. Potem schodzę grzecznie w dół do jeziora, by stamtąd drewnianą, kolorową łódeczką przedostać się na drugi brzeg. Z wody spoglądam na gęstą dżunglę porastającą górzysty teren. To był udany dzień.
– Kasia