Survival za kołem podbiegunowym
Po półrocznej wyprawie w tropiki, gdzie dominowały dżungla i oceany, zapragnęłam odmiany w naturze. Góry to mój drugi ukochany żywioł w którym czuję się wolna i spełniona. Jednak w sezonie wszędzie jest tłoczno i żeby móc się cieszyć pustą przestrzenią trzeba uciec dalej…
Szukając w internecie interesujących miejsc , natknęłam się na piękne zdjęcia z majestatycznymi surowymi skałami, wyłaniającymi się prosto z morza, ostrymi iglicami, wspaniałymi kaskadami wodospadów, a nawet plażami z białym piaskiem, schowanymi w skalnych zatoczkach… To Lofoty, położone 300 km za kołem podbiegunowym, w północnej Norwegii, znane jako Karaiby Północy. National Geographic nadał temu niezwykłemu archipelagowi zaszczytne trzecie miejsce pośród najpiękniejszych na świecie. Jednak piękne nie znaczy łatwe i jadąc tam trzeba się przygotować na zmienne warunki pogodowe. Decyduję się na wyjazd z ,,Apetytem na świat’’ pod egidą Piotra. Już sam niezbędnik w jaki muszę się zaopatrzyć sugeruje, że nie będą to leniwe wakacje ale ambitny trekking. Puchowy śpiwór z komfortem termicznym 0 stopni, czapka, rękawiczki, polar, kurtka przeciwdeszczowa, stuptupy na błoto, latarka czołówka, menażki, liofilizowane jedzenie… W zasadzie nie ma miejsca na normalne ubranie. Do tego dochodzi namiot i kuchenka gazowa, które organizator rozdaje nam na lotnisku. Dla podniesienia entuzjazmu otrzymujemy także upominki w postaci koszulek z logo ,,Apetytu” i drobne gadżety. Przyglądam się naszej ekipie z zainteresowaniem. To młodzi ludzie, zapaleńcy, biegają maratony, wspinają się na skałki , nie straszne im zimno i ogólnie wiedzą na co się szykują. Nie jest to zdecydowanie wyjazd dla maruderów. Najpierw szybki lot przez Oslo do Bodo, następnego dnia trzygodzinny rejs promem z Bodo i znajdujemy się na wyspie Moskensoya, stanowiącej bazę wypadową na najlepsze górskie szlaki. Za chwilę będziemy już sami w górach, gdzie czekają nas kilkugodzinne strome podejścia na szczyt z plecakiem i śliskie zejścia w dół. Ten trud nagrodzony zostaje bezcennymi widokami z postrzępionych wulkanicznych szczytów. Jest surowo, dziko i pusto… Miejscami toniemy w błocie po kostki , innym razem wspinamy się przy pomocy łańcuchów po prawie pionowych ścianach i wdrapujemy na olbrzymie głazy. Po drodze napełniamy bukłaki krystalicznie czystą wodą z wodospadu. Co wieczór czeka nas rozbijanie namiotów w nowym malowniczym miejscu, gotowanie na kuchence gazowej i mycie się w źródlanej wodzie. Piotr, nasz przewodnik jest jak Bear Grylls, (tylko nie jada robaków), przygotowany na każdą sytuację, uczy nas sztuki przetrwania, której istotnym elementem staje się rozpalanie ogniska mokrym drewnem. Jednak pogoda nie rozpieszcza, wybitnie morski klimat przynosi porywisty wiatr i deszcz . W takich warunkach trudno jest czasem przyjąć wszystkie wyzwania, szczególnie gdy jest się kobietą. Podczas gdy nasz przewodnik szuka kolejnego miejsca na rozbicie namiotów pośród skał, my z Julką próbujemy zaanektować jedyną w promieniu kilku kilometrów chatkę, w której akurat wypoczywają norwescy turyści. Znajdujemy się w pobliżu szczytu Munkebu. Tutejszy domek to jedyne schronienie. I choć jest to miejsce do którego klucz trzeba zarezerwować z dużym wyprzedzeniem, udaje nam się wynegocjować miejsce do spania na podłodze za pomocą niezawodnego prezentu z polskiej wódki i polskiego uroku osobistego. Komfort ogrzania się przy kominku, zjedzenia przy stole i spania pod dachem, stają się tego wieczoru naszą podstawową potrzebą, a do tego obecny jest także… wychodek. Po chwili pojawiają się kolejni zbłąkani turyści z Anglii i Niemiec. Międzynarodowa integracja umila nam wieczór i jeszcze raz udowadnia, że w górach ludzie są dla siebie przyjaciółmi.
Kolejnego dnia czeka nas wędrówka na najwyższy szczyt Lofotów, Hermannsdalstinden 1,029 metrów. Wysokość nie wydaje się oszałamiająca, ale to tylko pozory, bo mierzona jest od poziomu wody i wejście na szczyt zajmuje nam ponad 6 godzin. Są piargi, pionowe ścianki i wysokie głazy. Trzeba uważać na każdy krok. Norwegowie z chatki , którzy sprawiali wrażenie twardzieli, odpuszczają sobie tak trudny technicznie szczyt. Docierają tylko do połowy góry. My jeszcze tego samego dnia schodzimy także na sam dół doliny z plecakami, co w sumie daje nam rekord 11 godzin na nogach!
Lofoty zwane są Karaibami Północy ze względu na swoje przepiękne plaże z białym piaskiem i lazurową wodą. I chociaż zamiast palmy łatwiej znaleźć tu można kości wieloryba a temperatura wody w morzu znajduje uznanie tylko u morsów, rozbijamy namioty w niepowtarzalnej scenerii. Wydmy usypane morskimi wiatrami oraz otaczający surowy krajobraz przypominają nam, że jesteśmy bardzo daleko od cywilizacji. Napawam się przestrzenią i wdycham rześkie powietrze. Na plaży Kvalvika jest sporo namiotów, bo też sceneria jest niepospolita. Obok rozbiły się dużą grupą Szwedki, gdyż kobiety wikingów zamiast w klubach, lubią spędzać czas w plenerze i nie straszne im zimno. Nad plażą króluje góra Ryten i zapierające dech widoki z jej szczytu. Po kolei robimy sobie ryzykowne zdjęcia na wyeksponowanej wysoko półce skalnej.
Żeby przedostać się na kolejną z trzech najpiękniejszych plaż Lofotów, zatrzymujemy się na chwilę w Reine, administracyjnej stolicy wyspy. Prosta rybacka wioska z drewnianymi czerwonymi domami na palach, przy których stoją zacumowane łodzie jest oznaką tutejszej odmiennej kultury. W sklepie rybnym stokfish czyli suszona ryba, najbardziej rozpoznawalny kulinarny produkt tych stron, znany już w pradawnych czasach. Mówi się, że to właśnie suszonej rybie nie zaś broni, wikingowie zawdzięczają swoje liczne podboje. Zdrowe i mogące przetrwać długi okres czasu suszone ryby pozwoliły im dopłynąć do południowej Europy i Ameryki na 500 lat przed Kolumbem. Lofoty słyną z połowów dorsza atlantyckiego który migruje tu zimą wielkimi ławicami. Po połowach suszy się go na charakterystycznych wielkich żerdziach do późnej wiosny. Teraz drewniane rusztowania stoją puste. Opustoszałe są też ulice i nawet kawiarnia zamykana jest o 16:00. Im dalej tym mniej wszystkiego, prawdziwie skandynawski minimalizm. Może jest w tym jakiś powód, że niedaleko stąd znajduje się miejscowość o najkrótszej nazwie na świecie ,, A”.
Mała łódź zabiera nas z Reine do Vindstad. Płyniemy między gigantycznymi stromymi fiordami , docierając do maleńkiej wioski , skąd dwukilometrowy spacer przez przełęcz zaprowadzi nas na niezwykłą plażę Bunes. Olbrzymia piaszczysta przestrzeń, otoczona masywnymi skałami, nie pozostawia nikogo obojętnym. Oczekujemy cudownego zachodu słońca, zamiast tego ciężkie chmury zasłaniają niebo. Bunes wita nas porywistym wiatrem i ulewnym deszczem, który wzmaga się w nocy do huraganu, targając nasze namioty bezlitośnie. Fruwajacy tropik i uginający się nad moją twarzą stelaż namiotu tworzą w mojej głowie katastroficzne wizje i nie pozwalają zasnąć, ale udaje mi się przetrwać w całości do rana. Z niechęcią wydostaję się z ciepłego śpiwora, by dotrzeć przez wydmy do odległego o kilka minut drogi wodospadu i nabrać wody na herbatę. Na szczęście zakupione w Reine suche polana drewna pomagają nam rano szybko rozpalić ognisko, przy którym możemy się dogrzać i wysuszyć. I gdy nasza wyprawa zbliża się ku końcowi, pogoda znów podaje mocny akord. Okazuje się, że ze względu na sztorm, prom powrotny do Bodo zostaje odwołany i musimy szukać alternatywnych rozwiązań w środku nocy. Wynajętym autem z polskim kierowcą, bo żaden Norweg nie zdecydował się na nocną jazdę, docieramy na lotnisko Svolvaer, wielkości stacji benzynowej, które jest w nocy zamknięte. Ubrani w śpiwory czekamy kilka godzin na zewnątrz, by wczesnym świtem odlecieć z wyspy małym samolotem poddanym turbulencjom a potem w ostatniej chwili móc się odprawić w Bodo.
I chociaż mój bagaż nie dociera ze mną do domu na czas , ledwo patrzę na oczy po nieprzespanych nocach, skórę mam wysuszoną wiatrem i nogi zmęczone wspinaczką, jestem szczęśliwa. Wyprawa na Lofoty to wspaniały survival, walka z własnymi słabościami i możliwość przebywania w jednym z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych miejsc na świecie.
-Kasia